W dniu 21 września 2012 r. uczestniczyłam wraz z Rodzinami Katyńskimi w otwarciu i poświęceniu Cmentarza Wojennego w Bykowni pod Kijowem.
Jestem szczęśliwa, że dożyłam, po 72. latach od zbrodni – cmentarza, gdzie najprawdopodobniej jest pochowany mój ojciec, a wiele faktów na to wskazuje. Mianowicie: pierwszy i jedyny list z więzienia sowieckiego w Samborze z 7 IX 1939 r. Potem lata mijały na szukaniu i łudzeniu się, że może żyje, bo na liście niemieckiej nie było jego nazwiska.
W 1974 r. przypadkowo natrafiłyśmy z mamą na świadka, który był razem z Ojcem w celi więzienia w Samborze, dr Kaszubskiego, lekarza 7 Pułku Ułanów Lubelskich.
Cytuję fragment jego listu do nas: „… dnia 17 V 1940 r. wywieziono nas całą grupą kilkudziesięciu oficerów wagonami więźniarkami do więzienia w Kijowie. Tam zaraz następnego dnia wyczytano imiennie wszystkich na korytarzu. W celi zostało nas tylko czterech. Dwu oficerów zawodowych lekarzy i dwu rezerwistów nauczycieli. Przez szparę w oknie widziałem jak ładowano pozostałych na 100 kg samochody na podwórzu. Awanturowaliśmy się dlaczego zabrano nam prawo jeńców. Wezwany prokurator zapowiedział nam – mrugnąwszy „[siditie, siditie po tisze – Łuszcze budiet]”.
Tu ślad się urywa, aż w 1994 r. na przekazanej Polsce tzw. „Liście ukraińskiej” znalazło się Taty nazwisko.
Wszystko to pozwala mi wierzyć i twierdzić, że Ojciec leży w grobie w Bykowni i tu po latach mogę się za niego modlić.
W Bykowni byłam już dwa razy. Pierwszy z synami podczas ekshumacji. Powiesiliśmy wtedy tabliczkę pamięci na drzewie. Widzieliśmy rozłożone na płachtach kości i czaszki, stosy białych worków z kostnymi szczątkami. Świadomość, że teraz spoczywają one w trumnach w jednym poświęconym grobie jest kojąca.
Teresa Dangel
4 X 2012 r.
Zawsze z wielkim wzruszeniem przyjmuję zaproszenie z KGP, tym razem od p. nadinsp. Marka Działoszyńskiego Komendanta Głównego Policji, na uroczystości związane ze Zbrodnią Katyńską, które w tym roku mają szczególny charakter. Z grupą koleżanek i kolegów startujemy z Wojskowego Portu Lotniczego Okęcie do Moskwy. Oprócz samolotu, ruszyły w drogę cztery autokary. Wylądowaliśmy szczęśliwie, zajmujemy miejsca w autokarach, ruszamy. Do pokonania mamy trasę ponad 200. km. Zatrzymujemy się w Twerze przed polskim kościołem. Serdecznie wita nas ks. proboszcz Marek Tadzikowski. Msza św. którą będzie celebrował ks. Biskup Jan Józef Gozdek gromadzi nie tylko nas, ale i Rosjan wyznania rzymskokatolickiego i chyba studentów Murzynów. Śpiewy są gromkie i różnojęzyczne. Po serdecznych pożegnaniach udajemy się w dalszą drogę. Dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia. Wyspa Św. Niła zwana także Stołobnyj k/Ostaszkowa. Tu mają rozpocząć się uroczystości wmurowania i poświęcenia Kamienia Węgielnego pod budowę Kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Nigdy w moich najśmielszych marzeniach nie pomyślałam, że doczekam tak uroczystej chwili, kiedy polscy duchowni z ks. Biskupem Janem Józefem Gozdkiem, Ojcem Przeorem Jasnej Góry Romanem Majewskim i kapłanami, wspólnie z mnichami prawosławnymi dokonają poświęcenia miejsca przeznaczonego pod budowę. Kończy się czas uroczystości. Pozostały czas jest czasem oddanym nam. Lubię bardzo i zawsze takie samotne chwile. Można przysiąść na kamiennych schodkach, zadumać się nad tą wyspą, tak bogatą swoją historią – tą wspaniałą, ale też i tą bardzo tragiczną. Można zejść nad jezioro Seliger, zapatrzeć się w jego czyste wody w promieniach zachodzącego słońca, lub zatrzymać się na mostku zbudowanym przez naszych Ojców, stojących po pas w wodzie, albo wejść do odbudowanej cerkwi, usiąść na ławce i zapatrzeć się w pozłacany Ikonostas. Można też zapalić wąską, długą świeczkę, postawić pod świętym obrazem i wsłuchać się w piękny śpiew mnichów. Tylko ta uporczywa myśl, która mi towarzyszy. Tu przecież nie było tak, kiedy Rosja Sowiecka postanowiła z tego miejsca kultu stworzyć obóz śmierci dla 6 250. policjantów II Rzeczypospolitej przed 72. laty.
Zbliżająca się zima, jezioro skute lodem, powybijane okna, zdewastowane pomieszczenia, zasieki z drutu kolczastego, głód, nocne przesłuchania, wielka tęsknota za rodziną, Ojczyzną i ta niepewność jutra.
Jest rok 1989, kiedy małą grupką córek i synów Policjantów stanęliśmy na tej wyspie. Zrujnowane pomieszczenia Cerkwi i Monasteru. Dookoła gruz i porośnięte trawą kamienie. Mszę św. ksiądz odprawia pod rozłożystym dębem, który w krótkim czasie pokrywa się zawieszonymi fotografiami, a na odrapanych ścianach szukamy jakiegoś znaku, ale mury milczą.
Kończy się moje spotkanie z Wyspą św. Niła. Jeszcze wpadam, żeby zobaczyć małe muzeum z pamiątkami rodzinnymi Policjantów i żegnam zieloną o tej porze wyspę i sympatycznych mnichów.
Kiedy podjeżdżamy pod Cmentarz – otworzona furta zaprasza do środka. Wchodzimy i po chwili widać już wzdłuż tabliczek pochylone głowy, a ułożone kwiaty i zapalone znicze zmieniają jego wygląd. Po części oficjalnej na Cmentarzu rosyjskim, przechodzimy na nasz Cmentarz. Rozpoczyna się Msza św. celebrowana przez ks. Biskupa Jana Józefa Gozdka w asyście kapłanów, który w swojej homilii mówił o przebaczeniu. Wspólnie z nami modlą się Rosjanki i składają bukieciki ogródkowych kwiatów. Wsiadamy do autokarów i ruszamy w kierunku Moskwy, żegnani biciem rozkołysanego dzwonu. Około godziny 23. lądujemy na Okęciu. Jeszcze raz dziękujemy władzom, które zorganizowały naszą Pielgrzymkę
Halina DRACHAL
wrzesień 2012 roku
W kwietniu 2010 r. zbliżała się 70. rocznica Mordu Katyńskiego. Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, w różnych terminach, organizowała wyjazdy na cmentarze w Katyniu, Miednoje i Charkowie.
Nasz wyjazd do Katynia na oficjalne uroczystości miał się odbyć 10 kwietnia 2010 r. Było nas 35 osób (dzieci i wnuków) ze Stowarzyszenia Rodzina Katyńska w Warszawie. Większość uczestników miała jechać pociągiem, zaś kilka osób – lecieć samolotem z prezydentem Lechem Kaczyńskim i oficjalną delegacją.
Wyjechaliśmy 9 kwietnia rano pociągiem sypialnym z Warszawy. Skład to 15 wagonów, 200 osób z Rodzin Katyńskich z całej Polski i z zagranicy. Pozostałe osoby to przedstawiciele Wojska Polskiego, posłowie, senatorowie, telewizja, prasa i radio. Podróż przebiegała bez zakłóceń, w serdecznej atmosferze. Byliśmy szczęśliwi, że dane nam jest odwiedzenie grobów naszych ojców, których los był tak tragiczny, że zapalimy znicze przy ich tabliczkach, pomodlimy się i powspominamy w spokoju. Niestety nie dane nam to było, bowiem zdarzyła się tragedia. Samolot Tu154 lecący z całą oficjalną delegacją, podchodząc do lądowania w Smoleńsku, uległ katastrofie i wszyscy zginęli, 96 osób.
My nieświadomi niczego oczekiwaliśmy na cmentarzu w Katyniu na przyjazd Prezydenta i delegacji. Rozpoczęcie uroczystości ciągle się przedłużało. Dziennikarze oczekujący wraz z nami zaczęli otrzymywać telefoniczne informacje o wypadku i nam je przekazywać. Początkowo nikt nie chciał wierzyć,że mogło dojść do katastrofy. Na cmentarzu w Katyniu była bardzo ładna pogoda. Nie ma słów na oddanie wtedy panującego nastroju, ogromny szok, trauma -najpierw cisza,potem jeden wielki płacz. Byliśmy zdezorientowani, któryś z księży zapoczątkował odmawianie różańca świętego na głos, wszyscy wstali i zaczęli się modlić.
Po różańcu, ambasador Polski w Moskwie odczytał oficjalny komunikat o wypadku. Rozpoczęła się Msza. św., w trakcie której homilię wygłosił ojciec Ptolomeusz, proboszcz polskiego kościoła w Smoleńsku.
Po Mszy św. poinformowano nas, że nie będzie żadnego składania wieńców, odwołano wszystkie spotkania. Większość dziennikarzy i telewizja szybko odjechała na miejsce katastrofy, na lotnisko w Smoleńsku. Nam kazano jak najszybciej wsiadać do autobusów i zawieziono nas na obiad, a następnie na stację, gdyż nasz pociąg miał zaraz odjeżdżać. Powrót to jedna wielka tragedia. Wszyscy byli przygnębieni. Nie wiedzieliśmy, co się stało, kto oprócz Pary Prezydenckiej zginął.
Lecieli by oddać hołd naszym Ojcom w 70. rocznicę ich śmierci. Nie dolecieli, a byli tak blisko, sami zginęli. Cześć ich pamięci!
Maria Fournier-Buńda
córka ppłk. Borysa Fournier
Luty, 2011 r.
To już minęło 70 lat...
Pamięć o tragedii katyńskiej, mimo upływu czasu, pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Dotknęła ona nie tylko mnie osobiście, ale cały naród Polski. Tak wiele bliższych i dalszych osób odeszło już do wieczności. Nie zobaczę uśmiechniętych twarzy moich koleżanek, wspaniałych kapłanów – naszych kapelanów i przewodników, urzędników państwowych walczących o sprawy katyńskie, którzy zginęli tragicznie pod Smoleńskiem. Dziękujemy im za ten wielki trud i za to, że wciąż byli z nami.
1 września 2010 r. Wyruszamy w pielgrzymce do swoich najbliższych, pogrzebanych w dołach śmierci na cmentarzu w Miednoje. Warszawa, Dworzec Zachodni PKP. Na peronie długi szereg wagonów. Dzięki dobrej organizacji lokujemy się w wyznaczonych przedziałach szybko i sprawnie, a po chwili tu i ówdzie słychać serdeczne powitania: „jak się masz?”, „cześć”, „popatrz ile lat się nie widziałyśmy”. Jedziemy przecież z całej Polski. Grupa członków Warszawskiej Rodziny Katyńskiej liczy 25 osób: córek, synów i wnuków policjantów II Rzeczypospolitej. Pociąg mknie szybko, obsługa miła, rozmowy interesujące, opowieściom nie ma końca. Zbliża się wieczór, korytarze pustoszeją, układamy się do snu. Kiedy budzi nas wczesny poranek, dojeżdżamy do Tweru.
Podstawione autokary wiozą nas na Cmentarz. Szeroko otwarta brama zaprasza – wchodzimy i po chwili stoję przy tabliczce mojego Ojca. Dookoła długie rzędy takich samych imiennych tabliczek, a nad nimi pochylone głowy dzieci i wnuków. Cmentarz z każdą chwilą pięknieje. Kolorowe kwiaty, płonące znicze, biało-czerwone chorągiewki nadają mu odświętny wygląd. Uderza dzwon. Rozpoczyna się celebracja Mszy św. Wspólnie z nami uczestniczą w niej przedstawiciele władz Tweru i okoliczni mieszkańcy. W części oficjalnej lektor odczytuje Apel Poległych poprzedzony sygnałem trębacza „słuchajcie wszyscy”. Rozpoczyna się składanie wieńców, a trąbka gra melodię „Śpij kolego”. Tym razem jesteśmy ograniczeni w czasie, gdyż bezpośrednio spod cmentarza ruszamy na wyspę Stołbnoj położoną na jeziorze Seliger. W uroczystościach razem z nami uczestniczą oficjalne delegacje.
Dnia 19 września 1939 r. z rozkazu Ławrentija Berii wyspa staje się miejscem obozu specjalnego internowanych jeńców wojennych. Rozkazem komisarza obozowego postanowiono odizolować tu funkcjonariuszy Policji Państwowej, kadry wywiadu i kontrwywiadu. Był to obóz o surowym reżimie i zdwojonej ochronie. Policjantów lokowano w nieogrzewanych budynkach prawosławnego monastyru. W 1528 r. na wyspie osiedlił się pustelnik Nił. Przeżył na niej 27 lat. Zmarł w opinii człowieka świętego. W XVI w. wraz z budową budynków klasztornych wyspę nazwano „Niłowa Pustyń”.
Dojeżdżamy do jeziora Seliger i groblą oraz mostkiem zbudowanym przez naszych ojców podchodzimy pod tablicę wmurowaną przez Radę Pamięci Walk i Męczeństwa, upamiętniającą obóz 6250 policjantów. Zapalamy znicze, składamy kwiaty i przez odrestaurowaną bramę wchodzimy na teren zboru. Moje zaskoczenie jest duże. Mam jeszcze przed oczyma wielki nieład i zniszczone zabudowania z 1989 r., a teraz widzę wielki wkład w przywracanie zborowi dawnej świetności. Mnisi zapraszają nas do cerkwi pod wezwaniem Objawienia Pańskiego, która została usytuowana na najwyższym wzniesieniu wyspy. Szerokimi schodami wchodzimy do świątyni. Bogactwo wystroju, piękne malarstwo, dwa ikonostasy bogato inkrustowane, postać św. Niła w pozłacanych szatach budzą mój zachwyt. Tej carskiej cerkwi, w której niegdyś carowie i bojarowie brali śluby i chrzcili swoje dzieci, przywrócono dawny blask. Pośrodku nawy głównej obraz Matki Boskiej Częstochowskiej spowity kolorowym wieńcem z żywych kwiatów.
Policjanci na ramionach wynoszą obraz i ustawiają na przygotowanym podium nad jeziorem. Orkiestra Komendy Głównej gra hymny państwowe, są oficjalne przemówienia, duchowni poświęcają dwa obrazy, bo jest także Matka Boska Kozielska, przywieziona przez Rodzinę Policyjną 1939 r. Patrząc na tę uroczystość budzi się nadzieja na wzajemne zrozumienie i upamiętnienie tego miejsca. Uroczystość zaślubin Matki Bożej z jeziorem dobiega końca. Obraz zostaje powtórnie umieszczony w cerkwi, a my żegnając naszą Panią i Hetmankę – mówimy do zobaczenia.
Po obiedzie, na którym serdecznie jesteśmy goszczeni, dziękujemy miłym gospodarzom, a przy wyjściu jesteśmy obdarowani dwoma chlebkami własnego wypieku i butelką wody ze źródełka św. Niła. Wsiadamy do autobusów, zapada zmrok, siąpi drobny deszcz. Dojeżdżamy do Tweru, zajmujemy swoje przedziały. Pełni wrażeń wracamy do Ojczyzny.
Halina Drachal,
córka Starszego Posterunkowego P.P. Jana Abramczyka
Luty 2011 r.
Organizatorem pielgrzymki do Charkowa z okazji 70. Rocznicy Zbrodni Katyńskiej była Rada Ochrony Pamięci i Męczeństwa. W pielgrzymce wzięli udział przedstawiciele Rodzin Katyńskich z całej Polski, a także ze Stanów Zjednoczonych, Kanady ,Wielkiej Brytanii i Izraela. Ze Stowarzyszenia Rodzina Katyńska w Warszawie na pielgrzymkę pojechało 27 osób.
Na członków Rodzin Katyńskich czekał specjalny pociąg na dworcu Warszawa Zachodnia . Mój wagon sypialny miał numer 9, a w przedziale towarzyszyły mi pani Stanisława Ruschar i jej siostra Jadwiga, córki zamordowanego przez NKWD w 1940 r. w Charkowie kpt. piech. Józefa Antoniego Ruschara. To moja trzecia pielgrzymka do Charkowa, a dla nich pierwsza, były więc bardzo przejęte i pełne obaw jak zniosą trudy podróży. Na peronie spore grupy osób odprowadzających, w tym córka i wnuczek pani Jadwigi. Dzień był ciepły , słoneczny.
O 19.30 wreszcie pociąg ruszył. Niebawem podano nam herbatę i rogaliki .Dostałyśmy przydziałową granatowa torbę, a w niej jest identyfikator, do przypięcia kopia guzika z przedwojennego, żołnierskiego munduru z biało-czerwonym obramowaniem, książka Stanisława Mikke „Śpij mężny” i album Andrzeja Przewoźnika i Krzysztofa Hejke ”Katyń. Cmentarze Katyńskie”. Andrzej Przewoźnik i Stanisław Mikke zginęli w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Książka Stanisława Mikke była wydana w 1998 r., a z okazji 70 rocznicy Zbrodni katyńskiej ją wznowiono. Album Andrzeja Przewoźnika przygotowano na tę rocznicę. Ostatni IV rozdział poświęcony jest siedmiu członkom Rady Ochrony Pamięci i Męczeństwa, w tym, generalnemu sekretarzowi śp. Andrzejowi Przewoźnikowi i wiceprzewodniczącemu śp. Stanisławowi Mikke,a także zawiera zdjęcia z Mszy św. na cmentarzu w Katyniu w pamiętnym dniu katastrofy.
Noc była niespokojna, bo wszystkie wagony przestawiano na szersze szyny. O 6.30 w Przemyślu obudzono nas , weszli polscy wojskowi i sprawdzali nasze paszporty. O 7.35 już napis Ukraina i kolejna, tym razem ukraińska ,kontrola paszportowa . O 9.00 podano nam śniadanie, a o 9.45 stanęliśmy na stacji we Lwowie. Okolice Lwowa pagórkowate ,zielone. Mijamy Brody, potem Szepietówkę. Korytarzem przechodzą członkowie Wojskowej Orkiestry im. Józefa Wybickiego. Grają stare melodie na harmonii i saksofonie, towarzyszy im perkusista. O 15.35 mijamy Berdyczów, o 18.35 stoimy na stacji w Kijowie, duży budynek dworca, dużo podróżnych spieszących się, stare kobiety sprzedające kwiaty. Kolejny przystanek to Borysław. Idziemy spać już o 9-ej, bo w Charkowie pobudka ma być o 5.30.Budzimy się nawet o 5.00, jeszcze przed wschodem słońca. Słońce przebija się różową poświatą przez mgłę. Pojedynczy ludzie pieszo i na rowerach śpieszą się do pracy. Na peronach małych stacyjek stoją kobiety z koszami, przyszły aby coś sprzedać, ale nasz pociąg się już aż do Charkowa nie zatrzymuje.
Na dworcu w Charkowie jesteśmy o 7-ej,dostajemy śniadanie i dopiero o 8-ej opuszczamy pociąg. Dzień jest słoneczny, ale chłodny. Czekają na nas przedstawiciele polskiego konsulatu. Zabieramy znicze i kwiaty, przechodzimy przez halę dworcową w szpalerze policjantów w granatowych mundurach. Dworzec w słońcu wygląda imponująco. Dochodzimy do autokarów, dostajemy program uroczystości, folder o cmentarzu w Charkowie, pismo „Polonia Charkowa” (nr 6, 2010) i ulotki „Polonica w Charkowie”, „Polska mniejszość narodowa we wschodniej Ukrainie”.
Młody człowiek przedstawia się jako przewodnik i objaśnia mijane po drodze ulice, place i obiekty. Charków to drugie co wielkości miasto Ukrainy, liczy ok. 2 mln ludności i niedawno obchodziło 350-lecie istnienia (w 2007 r.)W Charkowie mieszka ok. 2 tysięcy Polaków, a Stowarzyszenie Kultury Polskiej ma 500 członków. Mijamy ulicę Połtawską, prowadzącą do szosy na Połtawę, zabytkowe kamienice z XVIII i XIX w., teatr Arlekin,ulicę Uniwersytecka , na jednym z budynków dwie tablice: jedna upamiętniająca Adama Mickiewicza, a druga Seweryna hrabiego Potockiego, jednego z założycieli tej uczelni. Większość osób w autokarze chce obejrzeć odsłoniętą 2 listopada 2008 roku tablicę ku czci oficerów i generałów Wojska Polskiego, naszych Ojców i krewnych, rozstrzelanych wiosną 1940 roku przez NKWD i pochowanych w podmiejskim lesie w Piatichatkach. Autokar okrąża Plac Swobody, z pomnikiem Lenina w centrum i wreszcie wjeżdża w ulicę Czernyszewskiego, kiedyś Dzierżyńskiego, gdzie dawniej stał budynek NKWD, możemy niestety tylko z brudnych okien autokaru obejrzeć tę tablicę. Policjanci przed budynkiem pełnią wartę honorowa, ale nam nie pozwala się opuścić autokaru i złożyć kwiaty. Jedziemy ulicą Szumską ,mijamy park Gorkiego i szosą Charków- Biełgorod dojeżdżamy do cmentarza. Po obu stronach drogi las liściasty. Na cmentarz prowadzi aleja. Byłam tu ostatnio w 17 czerwca 1998 r., gdy wmurowano , poświęcony przez Jana Pawła II, kamień węgielny.
Po wyjściu z autokaru można było odwiedzić białe namioty, gdzie przygotowano dla nas napoje i ciastka. Ja idę z kwiatami i wiązankami kwiatów wprost na cmentarz. Przed bramą biały napis na szarej kostce:”Cmentarz Ofiar Totalitaryzmu, Charków”. Po prawej stronie stoi obelisk z wyrytym wierszem Adama Asnyka „szkoda kwiatów,które więdną w ukryciu”. Przy bramie strażnicy sprawdzają nasze identyfikatory. Idę „czarną drogą'”wyłożoną bazaltową kostką. Na początku głównej alei jest Krzyż Września 1939 r. i Krzyż Virtuti Militari. Dochodzę do centralnej alei. Po obu stronach są imienne tabliczki epitafijne (jest ich 3794). Odnajduje tabliczkę mojego Ojca , por. rez., adwokata Stanisława Wacława Siweckiego, kładę wiązankę z białych róż, z biało-czerwoną wstążką, na brzegu alejki zapalam znicz. Mam jeszcze do odnalezienia pięć tabliczek: męża śp. Janiny Głuchowskiej, por. rez. piech. Tadeusza Głuchowskiego i ojców moich koleżanek: kpt. adm. Piotra Dybaczewskiego, por. art. rez. Kazimierza Grzelaka, ppor. rez. Tomasza Henryka Piskorskiego i kpt. piech. Klaudiusza Nowogrodzkiego. Przymocowuję kwiaty i chorągiewki, zapalam znicze. Kładę jeszcze wiązankę białych i różowych różyczek na wspólnej mogile. Umocowuję chorągiewki na pozostałych wspólnych mogiłach.
Już jest 11.50, grany jest hymn Ukrainy, przy ścianie pamięci ukraińskich ofiar zaczynają się modlitwy, słychać śpiew chóru ”Gospodi pomiłuj”. O 12.05 bije dzwon, wszyscy wstają. Do ściany pamięci polskich ofiar zbliża się prezydent RP Bronisław Komorowski i premier Ukrainy Azarow. Orkiestra wojskowa gra nasz hymn państwowy. Prezydent Komorowski i premier Ukrainy wygłaszają przemówienia. W imieniu Rodzin Katyńskich zabiera głos Ewa Gruner-Żarnoch, której Ojciec spoczywa na tym cmentarzu.
Rozpoczyna się Msza św., którą celebruje ks. biskup Lwowa Marian Buczek. Jest też modlitwa ekumeniczna – modlą się przedstawiciele Ordynariatu Polowego WP, kościoła prawosławnego, ewangelickiego i Muzułmańskiego Związku Religijnego.
Po Mszy św. Apel Poległych i salwa honorowa. Nagrywam ten fragment uroczystości. Wystrzały brzmią w tym miejscu złowieszczo. Aparat wypada mi z ręki i zamiast obrazu żołnierzy nagrywa się obraz trawnika z krwistoczerwonymi kwiatami szałwii.
Pod ścianą -ołtarzem pamięci polskich oficerów prezydent RP Bronisław Komorowski składa wieniec z białych i czerwonych kwiatów i premier Ukrainy Azarow wieniec z niebieskich i żółtych kwiatów.
To już koniec oficjalnych uroczystości. Podchodzę do ściany-ołtarza, odszukuje nazwisko mojego Ojca, robię zdjęcia. Ktoś uruchomił znów dzwon, udaje mi się nagrać jego głos. Jeszcze żegnam się z tabliczką Ojca. Za wysokim metalowym ogrodzeniem ,przez szpaler drzew widać duży biały budynek- wciąż tu mieści się sanatorium dla dzieci, tak jak przed laty. Tylko drzew mniej niż kiedy tu byłam w 1991 r. i 1998 r. Wycięto te najstarsze. Odnajduje stary klon, ma szeroki obwód, przytulam się do niego. To drzewo ma chyba ponad 70 lat i widziało , jak ich tu chowano. To jedno z ostatnich drzew, które pamiętają ten smutny czas.
Trudno jest rozstać się z tym miejscem, nie wiem ,kiedy tu przyjadę. Powoli opuszczamy cmentarz. Na tabliczkach kwiaty, biało-czerwone chorągiewki, wzdłuż głównej alei pali się ponad setka zniczy. Wciąż jest słonecznie i ciepło. Jedziemy na uroczysty obiad do restauracji.
W restauracji siedzę przy stole z rodziną, która przyjechała z Izraela.-Tu w Charkowie został zamordowany mój Ojciec, ppor. rez. lekarz Jakub Teneubam – mówi płynną polszczyzną jego syn. Jest tu już po raz drugi, tym razem przyjechał z żoną i trójką dorosłych dzieci. Rozmawiam z nimi po angielsku. Chwila odpoczynku, wokół budynku restauracji jest ogród, można też iść ścieżką do lasu. Mam jednak zbyt smutne skojarzenia z tutejszym „lesoparkiem”' i zostaję dokarmiając trójkę szarych kociąt.
O 18.00 odjeżdżamy, zapada powoli zmierzch. Gdy dojeżdżamy do Dworca Południowego jest już zupełnie ciemno. Budynek dworca jest bardzo ładnie oświetlony. Żegnamy się ze Swietłaną, naszą opiekunką z autokaru. Wsiadamy do pociągu. Niestety peron jest słabo oświetlony i jedna z uczestniczek pielgrzymki z wagonu nr 5 łamie sobie nogę, a druga uczestniczka, z naszego wagonu, też wpada między peron i wagon, ale kończy to się potłuczeniami i otarciem naskórka. Czekamy ponad godzinę, bo chorą odwieziono do szpitala i nałożono jej gips. O 20-ej szczęśliwie wraca i nasz pociąg odjeżdża do Polski. Przed nami 34 godziny jazdy.
Moje towarzyszki podróży p. Jadwiga i p. Stanisława wracają do domów w dobrej formie. Trudy podróży zniosły dobrze i są szczęśliwe ,że odwiedziły grób Ojca. W drodze przeczytałam dwadzieścia opowiadań zawartych w książce Teresy Kaczorowskiej „Dzieci Katynia”. Wróciłam zmęczona, ale bardzo szczęśliwa, że znów dane mi było być na tym cmentarzu.
Maria Agnieszka Siwecka
córka por. rez. Stanisława Wacława Siweckiego
Luty, 2011 r.
WARSZAWSKA PIELGRZYMKA DO KATYNIA
19 – 22 PAŹDZIERNIKA 1989 ROKU
Była to pierwsza, zwykła pielgrzymka warszawskiej Rodziny katyńskiej. Nie jechali z nami żadni „oficjele” państwowi, nie stanowiliśmy wybranej delegacji, a tam na miejscu nie oczekiwały nas miejscowe władze, nie było żadnej obstawy, nikt nie przygotowywał się na nasz przyjazd. W Biurze Turystycznym PeKaeS opłaciliśmy przejazd, wyżywienie i noclegi. Reszta organizacji należała do nas.
Pielgrzymka, przez to, że miała prywatny charakter – nie była uzgadniana z żadnymi władzami – stanowiła również dla nas bardzo zagadkową, przepojoną niepewnością, niepokojem, a może nawet strachem – wyprawę na nieludzką ziemię. Wycieczki do ZSRR były już wtedy czymś zwyczajnym, jednak dotyczyły wyłącznie celów handlowych. Organizowano wśród nich również i takie, które „zahaczały” o Katyń. Było jednak regułą, że z tego fragmentu przejazdu na ogół rezygnowano, aby zyskać na czasie, poświęcając go na sprzedaż dżinsów, kupno złota itp. Katyń był pretekstem, który dla zmylenia miał świadczyć o turystyczno-poznawczym charakterze wyprawy.
My pojechaliśmy, aby zobaczyć po raz pierwszy to straszne miejsce, tam oddać cześć naszym ojcom i mężom, pomodlić się na Ich grobach, zapalić znicze. Mieliśmy wolę naocznie poznać miejsce tej tragedii, poszerzyć naszą wiedzę o niej, zbliżyć się do prawdy, której tak bardzo byliśmy spragnieni. Trzeba pamiętać, ze tam w lesie katyńskim, na murku za grobami, widniały wtedy jeszcze napisy: Ofiarom faszyzmu – oficerom polskim, rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku - w języku polskim i rosyjskim, a władze radzieckie oficjalnie wyznawały wobec świata, że jest to mord popełniony przez Niemców.
Podczas przygotowań towarzyszyło nam podniecenie, wzruszenie i oczywiście niepewność. Dokładaliśmy starań, aby pielgrzymce nadać charakter uroczysty, aby była ona pełna powagi, skupienia i refleksji. Jechał z nami ksiądz Konstanty Kordowski – wikariusz parafii Św. Karola Boromeusza na Powązkach. Była to podróż w nieznane, bez jakiejkolwiek gwarancji spokoju i opieki – do kraju, w którym działy się rzeczy dziwne, nieprzewidywalne.
Ze względu na jesienną porę, należało się zastanowić, jakie ubiory ze sobą zabrać. Niektórzy doradzali, aby ubierać się bardzo ciepło, ponieważ w tamtych stronach, o tej porze roku zdarzają się śnieżne zamiecie, a nawet trzaskające mrozy. Zastanawialiśmy się również, czy wytrzymamy trudy dalekiej jazdy autokarem. Pytań było wiele, jak to zwykle bywa, gdy wyprawa ma jeszcze nieprzetarte szlaki. Każdy z nas zastanawiał się, w jaki sposób utrwalić jak najwięcej wrażeń, obrazów, poznanych faktów i zdarzeń, z tak ważnej bardzo wyprawy. Nikt nie miał pewności, że będzie nam jeszcze kiedykolwiek dane odwiedzić to miejsce. Trzeba było wszystko zarejestrować w pamięci, w notatniku, na fotografii lub na taśmie magnetofonowej. Głasność głasnością, a my byliśmy przekonani, że socjalistyczne zasady i pryncypia są przecież tak silnie strzeżone, że wszystko kiedyś wróci na swoje dawne tory.
Pożyczyłem aparat fotograficzny. Nie miałem zielonego pojęcia o fotografowaniu. Kolega pospiesznie udzielił mi instruktażu, z którego wyniosłem przeświadczenie, że jedynie co w tej dziedzinie potrafię zrobić, to popsuć film.
Przygotowaliśmy transparent i polską flagę, na której umieściliśmy napis: Pielgrzymka Rodziny Katyńskiej – WARSZAWA-KATYŃ 19-22.10.1989 rok. Każdy wziął ze sobą kwiaty, znicze, chorągiewki, tabliczki z nazwiskami pomordowanych krewnych. Od nas wszystkich wieźliśmy dwa duże wieńce z biało-czerwonych goździków. Do wyjazdu zgłosili się wszyscy zapisani – 47. pielgrzymów plus pilot i dwóch kierowców – a więc kompletny autokar. Przed nami 600 kilometrów ciągłej jazdy – aż do Mińska. Podstawiono piękny i bardzo wygodny autokar – mercedes.
W drodze, przed Brześciem ożywiła się rozmowa, a dotyczyła odprawy celnej – jak wiadomo nie najmilszej czynności przy przekraczaniu tamtej granicy. Wypełniliśmy deklaracje, po czym nastąpiło stemplowanie paszportów. Robił to oficer rosyjskich wojsk pogranicza, wypłowiały blondyn z nasuniętym na oczy daszkiem czapki. Bardzo uważnie i długo studiował każdy paszport, po czym świdrującymi, małymi oczkami, ledwie wyzierającymi spod daszka bardzo uważnie i przenikliwie wpatrywał się w twarz każdego pasażera. Ten sposób przyglądania się każdego sprawdzanego peszył. Pewnie wynikało to z przeczulenia: wiele naczytaliśmy się literatury katyńskiej i sybirackiej i z tego zapewne powodu wynikała nasza niepewność jak zareaguje badający nas oficer. Może za chwilę wypowie znane nam słowa: sobierajties s wieszczami lub np. pokazi ruczki. Może zacznie nas dzielić: wy na prawo, a wy na lewo. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło – to już nie te czasy.
Wysiedliśmy z autokaru i nastąpił przemarsz z bagażami (a jednak „s wieszczami”) do komory celnej. Tam pytano nas o złoto. Dziwiło to nas, gdyż w tamtą stronę nikt wtedy nie przewoził złota na handel. Sprawdzali, czy zapis w deklaracji zgadza się z tym, co ze sobą wieźliśmy. Dziwili się, że mamy takie małe bagaże.
Kiedy zorientowali się, ze nasza ekskursja jest jakaś nietypowa, ma jakiś szczególny cel, zauważyliśmy, że stali się wobec nas jakby grzeczniejsi, bardziej taktowni. Kolejka zaczęła przesuwać się sprawniej.
I oto nastąpiło przyhamowanie gdy przechodził ksiądz.
- A wy kto – zapytał celnik i sam sobie odpowiedział:
- Aha, swiatyj otiec! Czto u was w czomodanie?
Ksiądz otworzył walizeczkę i ukazały się lśniące złotym odblaskiem naczynia liturgiczne. Celnik oniemiał. Z błyskiem w oku przypatrywał się misternej roboty kielichowi. Na jego twarzy zarysowało się zakłopotanie i wahanie – co z tym fantem począć. Zapytał o przeznaczenie tych przedmiotów. Ksiądz, w języku polskim tłumaczył, że służą one do odprawiania mszy św. Celnik długo nie mógł pojąć, i nagle jakby doznał olśnienia:
- Aha! Eto do swjaszczennnoj wody?
Ksiądz kiwnął głową. Celnik uśmiechnął się głupawo i aby złagodzić tę niezręczną dla niego sytuację zagadnął:
- Słuszaj swiatyj otiec, eto prawda, czto u was niet żeny?
- Prawda – odpowiedział ksiądz.
Celnik kręcił głową z niedowierzaniem, pomrukując:
- Eto oczeń płocho. Eto płocho...
Po przekroczeniu granicy przyglądaliśmy się wszystkiemu bardzo uważnie. W Brześciu, wzdłuż głównej ulicy stały bloki mieszkalne z osobliwą elewacją, frontowe ściany wyłożone były białymi kafelkami łazienkowymi. Te kafelki zapewne miały świadczyć o bogactwie kraju. Obcokrajowiec przekraczający granicę musi to zauważyć. Na budynkach publicznych i na blokach mieszkalnych zwracały uwagę różnego rodzaju malowidła i hasła: „Komunizm pobiedit”, „Wieczna sława KPSS” itp. Duże wrażenie wywarło malowidło w kolorze krwisto-czerwonym, przedstawiające maszerujących czerwonoarmistów z karabinami o długich bagnetach, a na drugim planie gromada zbuntowanych robotników niosących jakieś hasła. Domyśliliśmy się, że malowidło przedstawia scenę z rewolucji bolszewickiej. Rzucała się w oczy wielka twarz rewolucjonisty, zapewne jakiegoś dowódcy. Na jego obliczu rysował się grymas złości, może nienawiści, jakiejś irytacji, ale był tam również pewien cień strachu, przerażenia i zdziwienia. Był to swoisty fenomen artystyczny, w którym malarzowi udało się pomieścić tyle sprzecznych uczuć na jednej twarzy. Nie sposób było nie patrzeć na tę straszną twarz. Pomyślałem wtedy, że każdy z nas ma zapewnione, iż kiedyś, gdy nawiedzą nas jakieś koszmarne sny, to ta twarz odegra w nich zapewne główną rolę.
Minęliśmy Brześć. Przyglądaliśmy się bezkresnym polom, pięknym lasom i mokradłom. To było Polesie. Tak dużych obszarów porośniętych pałką wodną niewielu z nas widziało w życiu. Wyglądało to jak łan zboża o dużych czarnych kłosach. Ktoś w tyle autokaru zanucił: „Polesia czar...”. Kilka pań podchwyciło tę znaną nam melodię. Zrobiło się jakoś ciepło na sercu. Wjechaliśmy w pofalowany teren. Nasz autokar zanurzył się w dolinę. Przed naszymi oczami ukazał się jakby znajomy obraz, niemal żywcem wzięty z Panoramy Racławickiej. Tu lasek brzozowy na poły przysłonięty wzniesieniem, dalej spoza wypukłości terenu wynurzyły się kopuły cerkiewki z zaledwie lekko zarysowanym, blado-sinym konturem jakby kąpały się w błękitnej mgiełce. Wszędzie porozrzucane chałupki wiejskie – w większości słomą kryte. Dziwiło nas, że nie spotykamy zwartych wsi. Zauważyliśmy, ze są tu nieomal wyłącznie chałupy drewniane, bardzo stare, zapewne zbudowane jeszcze przed wojną. Miały charakterystyczne łączenia drewnianych belek na narożach. Tu i ówdzie malowniczy wygląd tych budowli zakłócał niechlujnie łatany dach lub ściana – kawałkiem falistej blachy, dyktą lub płytą plastykową. Ot, po prostu, to co udało się gdzieś zdobyć, użyto do naprawy rozwalających się domostw. Szpeciło to ogromnie, ale trzeba tu sobie uświadomić, ze nie dla malarskich widoków te domy stały. W nich musieli mieszkać ludzie, w takich warunkach, aby nie lało się na głowę i nie zawiewał przez szpary wiatr. Oglądaliśmy te widoki przy uparcie powracającej myśli, że przecież te tereny kiedyś – w tej dawnej i tej niezbyt odległej historii – należały do Polski. U tych spośród nas, którzy urodzili się tam i tam mieszkali, ta świadomość była zapewne wyraźniejsza, związana z nostalgią do rodzinnych stron. Piszący te słowa również do nich należał, chociaż moja rodzinna miejscowość leży w przedwojennym pasie nadgranicznym na południu, na Wołyniu.
Minęliśmy Kobryń, Baranowicze (przed Baranowiczami stał drogowskaz na Zaosie, miejsce urodzenia Adama Mickiewicza), Berezę Kartuzką i Stołpce (graniczne miasteczko przedwojennej Polski). Z lewej strony drogowskaz na Iwieniec, z prawej na Kleck. Wszystkie te trzy miasteczka to siedziby Batalionów Korpusu Ochrony Pogranicza – tędy przebiegała granica II Rzeczypospolitej.
Warto tu pokrótce przypomnieć historię powołania KOP-u, w której Stołpce odegrały ważną, a nawet można powiedzieć decydująca rolę. Korpus Ochrony Pogranicza powołano w 1924 roku. Przedtem granicy naszego państwa strzegły kompanie graniczne policji. Formacja ta nie była w stanie poradzić sobie z kwitnącym przemytem, rozbojami i permanentnymi prowokacjami zorganizowanych oddziałów sowieckich. Tę sytuację na wschodnim pograniczu bardzo barwnie, szczegółowo i z dużym dramatyzmem opisuje Sergiusz Piasecki w książce „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”. Właśnie w 1924 roku miały miejsce dwa, przeprowadzone na dużą skalę, napady rabunkowe zorganizowane przez sowieckich prowokatorów. Stołpce zaatakował ponad stu osobowy oddział, uzbrojony w granaty i karabiny maszynowe. Dokonano bardzo poważnych zniszczeń miasta, spalono budynki, splądrowano mieszkania. Ten napad i podobny na pociąg, stały się ostateczną przyczyną, że najwyższe władze państwa Polskiego podjęły stanowczą decyzję o konieczności pilnego powołania specjalnej formacji, którą wyłoniono z wojska i zorganizowano na wzór wojskowy: Korpus Ochrony Pogranicza. Do KOP-u kierowano wybranych oficerów i żołnierzy, głównie z pułków zachodniej Polski. Już po roku istnienia, KOP radykalnie uspokoił sytuację na wschodnim pograniczu, a po dwóch latach była ona już porównywalna z obszarami w głębi kraju.
Proszę mi wybaczyć te nieco przydługie refleksje historyczne, właśnie one towarzyszyły nam i stanowiły ważny element naszej podróży.
Przyjechaliśmy do Mińska, gdzie przewidziany był nocleg w podmiejskim motelu, a rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy główną ulicą Mińska, która oczywiście nosiła imię Lenina. Nie mogło być inaczej. Pilot oznajmił nam, że Mińskowi nadano zaszczytne miano miasta bohatera i że z tej okazji został odznaczony bardzo rzadko przyznawanym orderem. Ten order jest wysadzany diamentami, a jego koszt (zużytych materiałów) ocenia się na dziesiątki tysięcy rubli. Nadanie tego orderu upamiętniono wielkim obeliskiem, który ustawiono pośrodku ronda w centrum miasta. Na szczycie obelisku umieszczono – dużych rozmiarów – kopię tego orderu. Cała ta konstrukcja jest obficie podświetlana, a u jej podstawy nasadzono rabaty kwiatowe. Wszystko to jest zrobione z dużym rozmachem i zapewne kosztowało znacznie, znacznie więcej niż ten cenny order. Tu wyraźnie mogliśmy zaobserwować mocno przesadzony patos, bez jakiegokolwiek umiaru – tak charakterystyczny dla radzieckiej propagandy.
Za Mińskiem krajobraz równie piękny jak na Polesiu, jakby stworzony do malowania panoram. Minęliśmy Borysów, przez który przepływa rzeka Berezyna, słynna z bitwy w 1912 roku, gdzie Armia Napoleona poniosła ciężkie straty. W osłonie przeprawy przez rzekę znaczącą rolę odegrały wtedy oddziały polskie. Czy owa bitwa rozegrała się w tym miejscu – tego nie potrafiliśmy określić.
Dzisiejszy odcinek drogi jest znacznie krótszy od wczorajszego. Ustaliliśmy, że jedziemy od razu do Katynia. Wyliczyliśmy, że zdążymy do wieczora zobaczyć katyńskie groby i przede wszystkim będziemy mogli uczestniczyć we Mszy św., którą odprawi nasz duszpasterz, tam, w warunkach polowych, za dusze pomordowanych naszych krewnych. Smoleńsk minęliśmy z boku i do Katynia dojechaliśmy od strony wsi Borki. Trochę błądziliśmy, zanim dotarliśmy na parking. Po drugiej stronie drogi las, szczelnie ogrodzony płotem. Naprzeciw parkingu brama wjazdowa, za którą widoczna wijąca się asfaltowa dróżka wiodąca do grobów. Jeszcze na parkingu rozwinęliśmy transparent i flagę, założyliśmy biało-czerwone opaski, wzięliśmy wieńce, znicze, chorągiewki i uformowaliśmy pochód.
Wkroczyliśmy na asfaltową dróżkę, która z oby stron była szczelnie ogrodzona wysokim płotem z prętów metalowych, u góry zaostrzonych. Przy ziemi płot był dodatkowo wzmocniony prętami wbitymi w grunt. W połowie dróżki, po jej prawej stronie stała pamiątkowa tablica informująca, że leżą tu radzieccy żołnierze pomordowani przez Niemców w 1943 roku. Pod tablicą paliły się dwa znicze i leżała wiązanka kwiatów. Dziś wiemy, że tablica ta była wymysłem sowieckiej propagandy. Miała ona niejako równoważyć tragedię wymordowanych polskich oficerów.
Po drodze z uwagą obserwowaliśmy drzewa – rosną tam głównie sosny i świerki. Chciałoby się umieć ocenić ich wiek, ale do tego trzeba być specjalistą. Niektóre z nich wydawały się dostatecznie stare aby pamiętały tamte czasy. Było ciepło i bardzo ładna słoneczna pogoda. Jak widać, przepowiednie o śnieżycach były przesadzone. Pomiędzy konarami przebijały wiązki promieni słonecznych. Kolorowe liście i skrzące kropelkami rosy pajęczyny, podkreślały urok jesieni.
Zobaczyliśmy cztery prostokątne, obwiedzione niewielkim murkiem pola wyznaczające groby polskich oficerów. Właśnie to miejsce było celem naszej pielgrzymki. Nas prześladowała wątpliwość, czy to istotnie jest to miejsce. Jeszcze podczas jazdy autokarem, kolega Tadeusz Pieńkowski wygłosił nam przez mikrofon zainstalowany w autokarze – prelekcję na temat tych grobów, ich historii, kolejnych lokalizacji po ekshumacjach: tej niemieckiej z udziałem PCK i tej sowieckiej pod kierownictwem Burdenki. Kolega Tadeusz był akurat na etapie zbierania materiałów do przygotowywanej na ten temat publikacji. To właśnie on uświadomił nam jak wiele wątpliwości kryje w sobie ten problem. Gdzie leżą naprawdę Ich ciała? Z podejrzliwością patrzyliśmy na te prostokąty zbudowane przez Sowietów. Były to groby, które nie mogą pomieścić cztery tysiące ciał. Naszą wątpliwość pogłębiała informacja wyryta na tablicach, o Niemcach sprawcach mordu w 1941 roku. Patrzyliśmy ze spokojem na ten kłamliwy napis. Były widoczne ślady przeróbki jakimś ostrym narzędziem jedynki na zero. Coraz więcej koleżanek i kolegów spoglądało poza ogrodzenie. Od strony zachodniej było widoczne zagłębienie – jakby zapadły grób. Może to tu? Nie drzewa, nie zarysy grobów, a porozrzucane tu i ówdzie kamienie, niewątpliwi świadkowie tamtych strasznych wydarzeń – mogłyby najwięcej powiedzieć o tej wielkiej tragedii.
Od strony zachodniej, za grobami stał postawiony niedawno Krzyż Prymasowski. Pod tym krzyżem ustawiliśmy maleńki, rozkładany stolik turystyczny i przykryliśmy go śnieżnobiałym obrusem. Tu, przy tym stoliku ksiądz Konstanty odprawiał Mszę św. Ksiądz, bardzo słusznego wzrostu mężczyzna, przy niziutkim stoliku pełniącym rolę ołtarza - to był niezwykły, zaskakujący widok. Ten polowy, bardzo skromny ołtarz, jakby jeszcze wzmacniał nastrój i podniosłość naszej uroczystości religijnej. W takich warunkach odczuwaliśmy wielką pokorę wobec tego miejsca. W skupieniu słuchaliśmy ewangelii i homilii. Wiele łez spadło wtedy na tę świętą ziemię.
Po Mszy św. słuchaliśmy wierszy o tematyce katyńskiej. Wspaniałe talenty recytatorskie ujawniły się wśród uczestników naszej pielgrzymki. Jako pierwsza, koleżanka Halina Bazylewska odczytała cały, długi wiersz pt. „Katyń”. Mówiła z wielką ekspresją, oddając niepowtarzalny nastrój tego utworu. Nie ustrzegliśmy się niestety – wówczas często powtarzanego błędu – przypisując autorstwo wiersza Marianowi Hemarowi. Dziś wiemy, że jego autorem jest Feliks Konarski – Ref-Ren, autor znanej pieśni „Czerwone maki na Monte Casino”. Zapanowała absolutna cisza; staliśmy znieruchomiali, jakby wprowadzeni tym misterium w tamten czas. Tylko od czasu do czasu błyskały flesze aparatów fotograficznych. To dobrze, że nie zapomniano o utrwaleniu śladów tamtych dni.
Powoli zaczęliśmy się rozchodzić w różnych kierunkach, zapalano znicze, niektórzy nabierali ziemię do torebek. Ktoś wpadł na pomysł, aby czerpać ziemię spod najstarszego drzewa. Była ona najdłużej nie ruszana i jest najstarszym świadkiem tego miejsca. Zbieraliśmy różne, znalezione rzeczy: kamienie, szyszki, opadłe liście, a nawet jedna z pań wykopała mały świerczek, który zamierzała posadzić w Warszawie na swojej działce.
Jeden z kolegów dostrzegł stojących za nami dwóch miejscowych chłopców przyglądających się z zaciekawieniem „innostrancom”. Podszedł do nich i zapytał:
- Wy tutejsi?
- Tak, my tu niedaleko mieszkamy – odpowiedział jeden z nich.
- Czy wiecie kogo tu pochowano?
- Nu wiemy, polskich oficerów.
- A czy w szkole was uczyli kto ich pomordował?
Po chwili jeden z chłopców dodał:
- Moja matka jest Polką.
- A mój dziadek też był Polakiem – dodał drugi.
- Powiedzcie chłopcy, czy byliście w lesie, tam za płotem?
- Raz byliśmy – odpowiedział syn Polki – ale tam nie wolno chodzić. Tam chodzą żołnierze z psami i wyganiają.
- A dlaczego wyganiają? – pytamy.
- Bo tam jest ostoja zwierzyny – pada odpowiedź.
Jedna z pań pogłaskała chłopca po głowie i przytuliła do piersi. Dziwne uczucie opanowało nas obserwujących tę scenę. Zimny dreszcz przeszedł po plecach. Jaka ta historia pogmatwana. Gdyby nie wojna może ci chłopcy chodziliby do polskiej szkoły – może w Grodnie, a może w Warszawie. Kto i kiedy powie im prawdę o Katyniu? Czy uwierzą? Dlaczego w tych młodych głowach musi się dokonać taka wolta myślowa? Będą musieli zburzyć to, co dziś dla nich jest prawdą niepodważalną i już zapewne z podejrzliwością będą przyjmować nowe prawdy. Dla nich może żadna prawda już nigdy nie będzie miała trwałej wartości. Ile jeszcze takich prawd wymaga przewartościowania? W takich właśnie warunkach rodzą się cynicy i relatywiści – znani również w Polsce. Przecież tylko z cyników składały się zastępy gorliwych wykonawców przerażających poleceń NKWD.
Słońce chyliło się ku zachodowi i czas było szykować się do odjazdu – do motelu. Pilot przynaglał do zbiórki i zajmowania miejsc w autokarze.
Ten nasz drugi motel był większy niż w Mińsku i robił wrażenie, że posiada wyższy standard. Było to tylko wrażenie, bowiem jak się okazało wewnątrz pokoje były mizernie wyposażone. Byliśmy zmęczeni i nie miało to dla nas większego znaczenia. Chcieliśmy odpocząć po dniu pełnym wrażeń. Niestety, do okien naszych pokoi, od czasu do czasu ktoś pukał i pytał czy nie mamy czegoś do sprzedania. Irytowało nas to, ale mieliśmy świadomość, że takie przecież nastały czasy. Polacy też nie byli wolni od tego nałogu, jeździli na handel gdzie się dało: do NRD, Turcji, Bułgarii i oczywiście do ZSRR, a ci odważniejsi nawet na zachód. Taka wycieczka jak nasza była przypadkiem kuriozalnym. Nikt z nas nie miał nic do sprzedania, co bardzo dziwiło Rosjan. Patrzyli na nas jak na okazy patologiczne.
Przed snem poczyniliśmy przygotowania dotyczące następnego dnia. Zrodził się pomysł, aby na polskiej fladze wypisać stopnie wojskowe i nazwiska pomordowanych naszych krewnych. Flagę tę zamierzaliśmy przymocować do sosny, wysoko, aby nikt nie mógł łatwo sięgnąć i jej zdjąć. Wiedzieliśmy, że Rosjanie bardzo szybko likwidowali kwiaty, znicze, tabliczki itp., które polska delegacja składała na grobach katyńskich podczas oficjalnej pielgrzymki, która miała miejsce wcześniej.
Rano, 21 października byliśmy ponownie w Katyniu. Przed Mszą św. zapaliliśmy znicze, groby przystroiliśmy polskimi chorągiewkami, do drzew mocowaliśmy foliowane tabliczki z nazwiskami pomordowanych naszych bliskich. Rozwinęliśmy wcześniej przygotowaną flagę z wyraźnie i starannie wypisanymi nazwiskami. Była z daleka czytelna i prezentowała się dobrze. Ktoś zauważył, że ksiądz Konstanty jest najwyższego wzrostu i że to on mógłby przymocować naszą flagę najwyżej. Pod wybraną sosną ustawiło się dwóch kolegów, pomogliśmy księdzu wdrapać się na ich ramiona i tym sposobem została przymocowana bardzo wysoko. Zwisający płat flagi rozłożył się równo, a lekki wiaterek delikatnie falował nim, jakby chciał zwrócić uwagę każdego na widniejący wykaz nazwisk:
Ś. + P.
ppor. Stanisław Kostecki
rtm. Józef Pawlik
por. Władysław Lipski
kpt. Mieczysław Skarżyński
ppor. Piotr Ogiński
por. Bolesław Kosterski
ppor. Józef Kopeć
kpt. Antoni Wenelczyk
ppor. Aleksander Czekaj
ppor. Antoni Rzeszotarski
ppor. Stanisław Maj
kpt. Ludwik Pieńkowski
ppor. Izydor Korzeniowski
kpt. Tomasz Byszewski
ppor. Ludwik Garbarski
por. Piotr Chiliński
ppor. Roman Dąbrowski
kpt. Czesław Dobek
Oficer dr Jerzy Zdunkiewicz
ppor. Stanisław Mittelsstaedt
kpt. Stanisław Mikulski
por. Witold Klarner
ppor. Kazimierz Gliński
mjr Henryk Dyduch
ppor. Mieczysław Zalasik
st.sierż KOP Jan Rubas
por. Hieronim Myśliwski
kpt. Piotr Kucharski
por. Szczepan Boczek
ppor. Zbigniew Bolesław Przystasz
mjr Stanisław Mazanowski
ppor. Bohdan Dormanowski
ppor. Józef Fusek
ppor. Leopold Zabrzeski
Po Mszy św. został odczytany apel poległych. Po chwilowej ciszy, nagle z turystycznego radia, z taśmy magnetofonowej rozległa się melodia „Pierwszej Brygady”, grana przez orkiestrę wojskową. Ta szczególna pieśń – w okresie powojennym wykreślona z pamięci narodowej – a przecież tak bardzo ważna dla Polaków, śpiewana najpierw w legionach, a potem w dwudziestoleciu międzywojennym pretendująca do miana hymnu narodowego, grana na wszystkich uroczystościach państwowych i wojskowych – miała w tym dniu i w tym miejscu szczególny wydźwięk. Dla Nich i dla nas. Staliśmy wyprostowani w milczeniu, w nastroju podniosłym. Tutaj w Katyniu, ta pieśń, grana zapewne po raz pierwszy w historii tego miejsca, była dla nas przejawem naszej dumy narodowej, wyrazem najgłębszych uczuć patriotycznych. Taśma się skończyła, umilkł magnetofon, a my staliśmy zasłuchani w tę dziwną ciszę. Wydawało się, że drzewa echem powtarzają kolejne zwrotki tej melodii
Niestety czas naglił. Trzeba już było z pewnym przyspieszeniem realizować nasz bardzo napięty program. Posprzątaliśmy skorupy po wypalonych zniczach, poprawiliśmy szarfy na wieńcach, wyrównaliśmy ułożenie kwiatów, jednym słowem staraliśmy się aby pozostawione po nas miejsce miało wygląd schludny i czysty. Przyglądaliśmy się po raz ostatni temu szczególnemu, nam bardzo bliskiemu cmentarzowi. Do kraty między murkami przypięliśmy transparent z napisem:„Rodzina Katyńska – Warszawa. Pielgrzymka 19-22.10.1989 r.”. Był to ostatni ślad naszej to obecności.
Wyruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej Gniezdowo. Chcieliśmy przyjrzeć się temu obiektowi, zobaczyć bocznicę, na której następowała przesiadka polskich jeńców do specjalnego samochodu: „czornego worona”. Trapiła nas niepewność, czy będziemy mogli wykonać zdjęcia tych miejsc. To przecież są obiekty kolejowe, gdzie obowiązuje zakaz fotografowania. U nas w PRL-u nawet szaletu stacyjnego nie wolno było fotografować, ponieważ wszystko co należało do kolei zaliczano do obiektów strategicznych. A tam w Rosji? Takie zakazy były o wiele ostrzejsze.
- Ja sobie poradzę, zrobię zdjęcie osłaniając aparat płaszczem – powiedział jeden z kolegów, sądząc, że w ten sposób przechytrzy Rosjan.
- A jak złapią? Lepiej nie ryzykować i nie narażać nas wszystkich na niewiadomo jakie konsekwencje – ostrzegła przerażonym głosem koleżanka.
Już z daleka dostrzegliśmy na żółtym budynku napis GNIEZDOWO. Od idących obok mnie osób usłyszałem pstryknięcie migawki aparatu fotograficznego. Zachęcony tym przykładem postanowiłem i ja, tak ukradkiem, zrobić zdjęcie budynku. Okazało się, że pod płaszczem jest trudno wycelować na fotografowany obiekt. Pośpiesznie ukryłem aparat i zrobiłem zdjęcie. Widziała to jedna z pań. Uznała widocznie to za przyzwolenie, wyjęła bez pośpiechu swój aparat i zaczęła pstrykać jedno zdjęcie po drugim. O dziwo, nikt z obsługi stacji nie reagował na to wykroczenie. Przyjęliśmy ten brak reakcji za dobrą monetę i teraz wszyscy, już całkiem jawnie obfotografowaliśmy kolejowe obiekty ze wszystkich możliwych kierunków. Ja zrobiłem zdjęcie domniemanej bocznicy, o której była mowa powyżej.
Przyglądał się nam uważnie stareńki „dieduszka”, którego zapewne zaciekawił widok dużej grupy turystów zawzięcie fotografujących stację. Podeszliśmy do niego i zapytaliśmy, czy wie, z którego miejsca wywozili samochodami polskich „wojennoplennych” na rozstrzelanie. Odpowiedział twierdząco i wskazał na budynek stojący opodal.
- Tam była bocznica, na której wyładowywano polskich oficerów.
Oznajmił nam również, że w tamtym czasie mieszkał niedaleko stąd, w sąsiedniej wsi. Kiedy padło pytanie, kto Ich wywoził i kiedy to było, dziadek nagle sposępniał i odrzekł:
- Nie znaju.
Od tego momentu na każde nasze pytanie odpowiadał tylko:
- Ja nie znaju.
- Nie bojsia dieduszka, my Polaki.
- Ja niczewo nie znaju. Ja uże nie pomnu.
„Nie znaju” – słowa, które były dla niego swego rodzaju kołem ratunkowym. Może właśnie one pomogły mu dożyć sędziwych lat. Bezskuteczne okazały się nasze przekonywania, ze my nikomu nic nie powiemy. Dieduszka jakby w jednej chwili zapomniał wszystkie słowa poza jedynie tymi dwoma ” ja nie znaju”.
Pojechaliśmy do Smoleńska gdzie otrzymaliśmy tylko półtorej godziny na zwiedzanie miasta. Kto zna choć trochę Smoleńsk, wie, że w tak krótkim czasie nie sposób zobaczyć choćby niewielkie fragmenty tego bardzo starego grodu, posiadającego bogatą historię. Z podziwem patrzyliśmy na potężne mury obronne biegnące wzdłuż Dniepru. Pośpiesznie oglądaliśmy starą cerkiew, której sylweta góruje nad miastem. Piękna świątynia została zbudowana w XVI wieku jako dziękczynienie za ocalenie miasta przed najazdem polskim. Oglądaliśmy z zachwytem wewnętrzny wystrój cerkwi. Ciągle popędzani przez pilota udaliśmy się do domu towarowego kierowani ciekawością jakie towary są tam dostępne. Potem wstąpiliśmy po drodze na kołchoźniczy bazar i szybciutko wyruszyliśmy w drogę powrotną, do Mińska, do znanego nam motelu.
- Jutro jest niedziela, więc o godzinie 7-ej odprawię Mszę św. w korytarzu naszego baraku – zakomunikował ksiądz Konstanty.
Rano zgromadziliśmy się w dość wąskim korytarzu. Podczas odprawiania mszy, usłyszeliśmy głośne rozmowy i śmiech rosyjskich kobiet, które zbliżały się do naszego budynku. Otworzyły drzwi i całkowicie zaskoczone niezwykłym widokiem modlących się na korytarzu ludzi, najpierw oniemiały, a potem jak na komendę padły na kolana i do końca mszy modliły się razem z nami.
Po śniadaniu wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy w daleką powrotną drogę. Mieliśmy już pewne opóźnienie i dlatego prawdopodobnie kierowca przyśpieszał, co niestety kosztowało go mandat za przekroczenie dozwolonej szybkości. To zawrotne tempo dało się nam we znaki. Jechaliśmy w milczeniu i było widać na twarzach zmęczenie. Podejmowane przez niektóre koleżanki próby zbiorowego śpiewania popularnych piosenek żołnierskich i harcerskich, nie znajdowały poparcia u większości podróżujących.
Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie przy restauracjach i barach z zamiarem zjedzenia obiadu. Wszędzie spotykaliśmy się z odmową. Tłumaczono, że dla dużych grup wycieczkowych nie sprzedają posiłków, gdyż mają ograniczoną ich ilość. Były one sprzedawane tylko pojedynczym turystom. Dziwne, ale prawdziwe. W tych okolicznościach byliśmy zmuszeni posilać się tym, co każdemu zostało w zapasie.
W Brześciu znów przywitała nas ogromna czerwona głowa o niesympatycznym obliczu. Ten widok uświadomił nas, że już za chwilę będziemy w naszej, polskiej ziemi. Tym razem odprawa celna przebiegła bardzo sprawnie, ograniczyła się tylko do ostemplowania paszportów – bez wysiadania z autokaru.
O godzinie 17-tej byliśmy w Warszawie. Zrodziła się tu propozycja, aby 11-go listopada spotkać się w kościele Św. Karola Boromeuszka na Mszy Św., którą odprawi ksiądz Konstanty za dusze pomordowanych naszych bliskich. Msza ta była ostatnim etapem naszej pielgrzymki.
Przeżyliśmy wspólnie bardzo ważne chwile, pełne głębokich wzruszeń i przeżyć. Pobudzały one naszą wyobraźnię do refleksji i przemyśleń. Pod ich wpływem powstał mój wiersz, który pozwalam sobie przytoczyć na zakończenie tej relacji. Powstał „na gorąco”, zaraz po powrocie z pielgrzymki.
Warszawska Pielgrzymka
Szukali prawdy
Mieli spocone czoła
Palce krwawiły od drapania ziemi
Zesztywniały języki od nie mówienia
Trzymali się za ręce
Wyobraźnia produkowała przeraźliwe sceny mordu:
Orkiestra usypiająca czujność
Długa podróż w nieznane
Śledzie owinięte w biały papier
Pragnienie
Nadzieja i niepewność
Potem wybuchło przerażenie
Obłęd
Najdotkliwiej bolały myśli
* * *
Dziś oczy krwawią, bo zabrakło już łez
Nie można uspokoić drżących mięśni
Zaciśnięte gardła nie wydają krzyku
Tylko myśli rodzą wołanie
Które echem ściele się po konarach drzew
Słońce prześwietla sosny
Ramiona krzyża obejmują przestrzeń.
Warszawa, Katyń 1989